I stało się. Odkryłam moje nowe miejsce w Warszawie, którego
od dzisiaj będę stałą bywalczynią. O lokalu przy ulicy Poznańskiej 11 słyszałam
już dość dawno od mojej przyjaciółki (która z resztą mnie tam dzisiaj
wyciągnęła ;-)). Nigdy nie miałam wcześniej okazji spróbowania żadnego specjału kuchni
żydowskiej, a określenie "kuchnia koszerna" było dla mnie czymś tajemniczym.
Moja jedyna wiedza z tej dziedziny ograniczała się do tego, że w kuchni
koszernej nie wolno spożywać wieprzowiny (popieram!). Tymczasem "koszerny"
oznacza po prostu "czysty" i dotyczy składników, z których ludzie
wyznania mojżeszowego mogą przygotowywać swoje posiłki. Produkty przetwarza sie
według określonych zasad, które zostały opisane już w Torze.
Filozofią tel-avivu jest podawanie zawsze świeżych potraw, przygotowywanych z jak najmniej przetworzonych składników. I faktycznie tak jest. Potwierdzam :-)
Dziś wreszcie miałam okazję przekonać się na własnym
podniebieniu, czym jest kuchnia żydowska. Trafiłyśmy z K. na porę lunchową,
więc zdecydowałyśmy się na wykupienie voucherów na bufet (26,99 PLN za osobę).
Dodatkowo zamówiłam do picia imbiriadę, która nie była zbyt słodka, dzięki
czemu doskonale gasiła pragnienie.
Na bufet składały się:
- zupa (wyglądem i smakiem przypominająca barszcz ukraiński)
- potrawka z ciecierzycy podawana z ryżem
- buraczki w zalewie i pestkach dyni
- sałata z jajkiem i pomidorem
- kuskus z marchewką i ogórkiem
- zestaw past + pita, z którego tel-aviv słynie: baba ghanoush, czyli pasta z pieczonego bakłażana, pasta z zielonego groszku, hummus tahini, pasta z ciecierzycy oraz mój absolutny numer jeden: pasta z czerwonej fasoli, rodzynek i chilli
- potrawka z ciecierzycy podawana z ryżem
- buraczki w zalewie i pestkach dyni
- sałata z jajkiem i pomidorem
- kuskus z marchewką i ogórkiem
- zestaw past + pita, z którego tel-aviv słynie: baba ghanoush, czyli pasta z pieczonego bakłażana, pasta z zielonego groszku, hummus tahini, pasta z ciecierzycy oraz mój absolutny numer jeden: pasta z czerwonej fasoli, rodzynek i chilli
Na deser podano sałatkę owocową z miętą (ananas, mango,
pomarańcz, grejpfrut, kiwi) i kruche babeczki z kremem pomarańczowym i
orzechami włoskimi.
Wszystko było smaczne, ale moimi faworytkami pozostaną
jednak pasty :-) I chyba już dawno nie zjadłam tylu warzyw i owoców naraz. Po
dzisiejszym spontanicznym obiedzie w tel-avivie doszłam jeszcze do jednego
wniosku - aby wywołać u mnie szczery uśmiech zadowolenia z życia wystarczą dwie
rzeczy: dobre, proste jedzenie i kompan do konstruktywnej rozmowy (co wcale nie
musi oznaczać poważnych tematów, bynajmniej ;]). Oba te czynniki zostały
spełnione. Jestem w szampańskim nastroju, choć od dobrych kilku dni nie dosypiam.
Ale to nieważne. Dziś wieczorem czeka mnie jeszcze Metallica, więc czego
jeszcze chcieć więcej? ;-)
tel-aviv.pl
tel-aviv.pl
Byłam i uważam, że miejsce świetne! Szkoda tylko, że tak rzadko bywam w Warszawie :(
OdpowiedzUsuńJezu, ja chcę do Wawy. :)
OdpowiedzUsuń